No i zebrała się Halina do napisania posta. Trzeba przyznać,
że data to nieprzypadkowa, a okoliczności pisania mało sprzyjające. Ale nic to,
niech dziś ojciec usypia oseska, sprawiedliwość jakaś musi być.
A więc do rzeczy – listopad to najbardziej gówniany ze wszystkich
miesięcy, choć wczesny marzec jest również w czołówce rankingu. Nikomu nie
życzę urodzić się w listopadzie. Chociaż z drugiej strony dobra impreza
urodzinowa mogłaby nieraz uratować jego nadszarpniętą reputację.
No nic, można rzec, że jest już skończony, to już tylko kwestia
minut. Symbolem tegorocznego stała się zepsuta ryba, niedoszły obiad na
świątecznym sobotnim stole. Miało być na bogato, sandacza się zachciało dziewczynie
z Mazur, córce rybaka. Podreptała do hali targowej, zakupiła za miliony monet i
z rybą w siacie wróciła do domostwa. Smutek wielki nastał kiedy wyszło na jaw,
że pani z rybnego nie była wcale tak sympatyczna i dobroduszna na jaką się
kreowała. Swoją drogą – znakomita gra aktorska, brawa dla tej pani. Ryba była
niepierwszej świeżości łagodnie mówiąc. Ojciec rodziny stanął na wysokości
zadania i z bojowym nastawieniem i rybą w ręku popędził pomścić zawiedzioną
Halinę. Ciśnienie podniósł mu człowiek na taborecie i z kiełbasą w ręku,
niechybnie właściciel rybnego (swoją drogą, dlaczego nie jadł makreli? – byłby
żywą reklamą Geszeftu – niech to pytanie pozostanie otwarte). Wąsaty Janusz
upierał się, że blade skrzela pokryte podejrzanym nalotem są symptomatyczne dla
sandacza z listopadowego połowu. Małżonek nie dał się jednak zwieść na manowce
i ostatecznie wyszedł z tej konfrontacji
zwycięsko, monety wróciły do kiesy. Tego dnia na stole zagościły potrawy od
najlepszego trójmiejskiego Chinola, przypominając Halinie wesołe czasy
służbowych lunchów.
Makaron z cielęciną uratował ten dzień i pozwolił z nadzieją
spojrzeć w przyszłość. Grudzień będzie fajny, zawsze jest. Wiem to nawet bez
lania wosku i wróżenia z fusów.
No i może będzie
łaskawy w kwestii szycia, tzn. Ryś będzie łaskawy.