piątek, 25 kwietnia 2014

Historia jednej znajomości


 

Wacław, typowy romantyk, od lat rozmyślał o podróży w Bieszczady. Ponieważ był zającem małego ducha, wyprawa ta przez lata pozostawała w sferze marzeń.W tym roku miało być inaczej. Szalone, beztroskie podróże były jednym z głównych punktów na liście noworocznych postanowień. A ponieważ wiosna w tym roku nadeszła całkiem szybko, nie namyślając się długo, Wacław wyruszył w nieznane. W drodze na dworzec kolejowy nucił znany i lubiany przebój diwy polskiej estrady - Maryli R. Jak pomyślał, tak zrobił - wsiadł w pierwszy lepszy pociąg.

Wybrał przedział dla niepalących, doskonale zdawał sobie bowiem sprawę z przykrych konsekwencji bycia biernym palaczem. Okazało się, że miał niebywałe szczęście - miejsce przy oknie było wolne! Rozsiadł się więc wygodnie i wyciągnął łapki. Wyciągnął też jajo ugotowane na twardo - od momentu wyruszenia z rodzinnych Pudwągów zdążył już zgłodnieć. Wtem do przedziału wkroczyła ona - panna jak malowana. Zalotnie zerknęła na Wacława, po czym usiadła naprzeciwko. Zając zachował się bardzo taktowanie i w porę schował do menażki nadgryzione już jajo.

Między Wacławem i Elwirą zaiskrzyło szybko, bo już w Korszach. Szybko też okazało się, że jadą Strzałą Północy, jednogłośnie postanowili więc, że wysiądą w Sopocie. To był strzał w dziesiątkę. Parafrazując klasyka - gór nie zastali, ale też było zajebiście.



Zapobiegliwy Zając-hipochondryk miał ze sobą ciepły szal - wprawdzie była już wiosna, ale od morza trochę wiało. Nie chciał też złapać wilka, ciepły koc był więc jak znalazł.


Wacław, jak na romantyka przystało, zbierał muszle, którymi planował obdarować swoją nową sympatię. Wybierał najrzadsze okazy wyrzucone na plażę przez wzburzone morze.


Korzystając z popołudniowego słońca wygrzewał futerko na jednej z ławeczek na przymorskim deptaku.




Para postanowiła zaczepić się w Trójmieście na jakiś czas, kto wie, może zostaną tu na stałe?

piątek, 18 kwietnia 2014

O kurka

Elwira wychowywała się na wolnym wybiegu. Najmłodsza z rodzeństwa, była kurą całkowicie zaplanowaną i wysiedzianą. Pan Kogut nigdy nie ukrywał, że Elwira jest jego słodkim kurczaczkiem, dlatego często przymykał oko na jej młodociane występki. A trzeba przyznać, że za piórami miała sporo. Już jako nieopierzony podlotek zuchwale rozpychała się na żerdziach przeznaczonych dla starych kwok, wysypywała proso z korytka, nierzadko potajemnie podjadała rosówki z wędkarskich zapasów gospodarza. Była niesamowicie krnąbrna i słynęła w okolicy z niewyparzonego dzioba.



Elwira znała swoją wartość. Jak żadna inna potrafiła wdzięczyć się przed gospodynią, zaskarbiając sobie tym samym jej łaski. Nie mówiąc o okruchach z pańskiego stołu, które ceniła sobie zwłaszcza jako drugie śniadanie.

Nigdy nie była typem kury kanapowej. Wszędzie było jej pełno, Kurza Matula nazywała ją żywym srebrem. Uwielbiała święta, szczególnie upodobała sobie Wielkanoc, kiedy to do gospodarzy przyjeżdżali mili goście. Obserwowała ich wtedy zza krzaka jałowca z szeroko otwartym dziobem i jeszcze szerzej otwartymi oczami. Marzyła o dalekich podróżach, jej celem były Indie, gdzie chciała spróbować swoich sił w train-surfingu. Czytała o tym kiedyś w "Przyjaciółce". Szukała dogodnej okazji aby korzystając z nieuwagi gości zapakować się do ich torby podróżnej i wyruszyć w nieznane. Na tę okoliczność miała spakowany plecak, którego główną zawartość stanowiły sucharki. Jak do tej pory nie zdobyła się na ten krok. Może w tym roku się uda i Elwira opuści zaściankowe gospodarstwo?






czwartek, 10 kwietnia 2014

Ordnung muss sein, czyli organizer na łóżeczko niemowlaka

Musicie wybaczyć mi te niemieckie tytuły postów, ale jak widać wzmożona nauka tego języka przekłada się nawet na słowo pisane. Niestety "wzmożona nauka" w wykonaniu piastunki niespełna rocznego dziecka nijak ma się do wielogodzinnego ślęczenia nad książkami - a taka wizualizacja zapewne Wam się nasuwa. Prawda jest taka, że kiedy nadchodzi upragniony wieczór i dziecię wreszcie zasypia (a nawet jeśli nie chce zbyt łatwo skapitulować, to ojciec przejmuje pałeczkę i się z nim buja), to zwykle padam na twarz. A jeśli nie padam i z błyskiem w oku stwierdzam, że dam radę jeszcze coś z siebie wykrzesać, staję przed dylematem: nauka czy szycie? Zgadnijcie co zwykle wybieram.

Pod koniec dnia mój umysł nie jest już niestety chłonny jak gąbka i jedyne informacje jakie jestem w stanie przyswoić bez uszczerbku na zdrowiu to "co tam, Panie, w polityce", czyli skrót programów informacyjnych. I to tylko ich drugą połowę, a więc niusy lżejszego kalibru.

Ale ale! Znalazłam sposób i na naukę w ciągu dnia. Nie licząc porannej sesji z książką, kiedy to młodzież ma pierwszą drzemkę. No, może nauką ciężko to nazwać, chodzi raczej o osłuchiwanie się z językiem. Ze straszliwymi bzdurami wygadywanymi po niemiecku, uściślając.
Uwaga, uwaga: moje stałe punkty w ramówce telewizyjnej to od niedawna "Berlin Tag und Nacht" oraz "X-Diaries" serwowane przez RTL2. Dla niewtajemniczonych - są to pierwowzory m.in. rodzimych "Pamiętników z wakacji". Czyli mięsny jeż w wersji niemieckiej - pozycja dla największych twardzieli. Znaczy się dla Halinki.
Niestety Ryszard chcąc nie chcąc również słucha tych głupot, ale na swoje usprawiedliwienie powiem, że dzielnie odwracam jego uwagę poprzez zabawę klockami. A więc mutltitasking w wykonaniu Haliny.

Wracając do sedna, czyli drugiej części tytułu, chciałabym zaprezentować mój ostatni uszytek. Organizer powstał na specjalne zamówienie, ma służyć pewnej młodej damie. W rzeczywistości przysłuży się pewnie bardziej mamie tejże damy. Miałam tu sporą dowolność, jeśli chodzi o efekt końcowy, właściwie jedynym ograniczeniem były wymiary (ale i one podane były raczej pi razy oko). Ponieważ był to mój debiut w kategorii "organizery", byłam bardzo podekscytowana, zabierałam się do tego jednak jak pies do jeża. Na szczęście klientka wykazała się niezwykłą cierpliwością i była zadowolona z efektu końcowego (druga opcja: jest doskonałą aktorką :-P). Postawiłam na dizajn typowo dziewczyński, jednak w neutralnych kolorach. Niemowlę docelowo ma przeprowadzić się do pokoju starszego brata, więc okazałam serce i postanowiłam nie robić mu siary przed chłopakami różowymi akcentami w pokoju :-)





I jak? Może być ten mój organizer?


środa, 2 kwietnia 2014

Achtung!

W internetach grasują nędzne podróby minky. Z całych sił próbują kusić swoją ubogą paletą barw, ich kolory można policzyć na palcach jednej ręki. Próżno szukać wśród nich takich odcieni jak sławne watermelon lub raspberry.  Z pozoru wszystko wydaje się być ok, co więcej mamy wrażenie, że trafiliśmy na promocję życia.

Hola, hola - musicie widzieć, że zdjęcie Wam prawdy nie powie. Te zdradzieckie falsyfikaty swoje prawdziwe oblicze ujawniają dopiero przy kontakcie bezpośrednim - kto miał wątpliwą przyjemność pogłaskać podróbę, ten wie o co chodzi (ja miałam - wrrr). Jednak najgorszy scenariusz ziszcza się już po pierwszym praniu naszego ukochanego minky-uszytka. Właściwie sprawę obrazuje proste równanie:

podróba minky + pralka = ostateczne unicestwienie

Jedyny plus tego niefortunnego splotu wydarzeń jest taki, że zyskaliśmy nową szmatę do podłogi. Przy wiosennych porządkach będzie jak znalazł.

Poniżej surowe zdjęcia obnażające smutną prawdę: minky vs podróba:



A więc strzeżcie się!

Czytałeś już?